Inspekcja Handlowa wzmogła swoją aktywność na rynku motoryzacyjnym. To wiadomość zarazem dobra i zła. Rola, jaką pełni ta instytucja na rynku motoryzacyjnym jest nie do przecenienia, niestety część wysiłku inspektorów marnowana jest na działania, które niepotrzebnie utrudniają życie przedsiębiorcom.
Zadaniem Inspekcji Handlowej jest czuwanie nad prawidłowym obrotem towarami, od których zależy bezpieczeństwo na drogach. Inspektorzy działają więc nie tylko w interesie samych konsumentów, ale całego społeczeństwa, bo przecież wszyscy jesteśmy uczestnikami ruchu drogowego. Działalność inspekcji służy również legalnie działającym przedsiębiorcom, albowiem jednym z celów kontroli jest eliminowanie z rynku tych, którzy nie stosują się do obowiązujących przepisów, a tym samym nieuczciwie konkurują z firmami prowadzącymi legalną działalność.
Okazuje się jednak, że praktyka nie całkiem spełnia szlachetne założenia teoretyczne. Ostatnio obserwujemy na rynku części zamiennych niezwykły wzrost aktywności inspektorów, których działalność, zamiast przyczyniać się do klarowania sytuacji na rynku, paraliżuje legalnie działające firmy handlowe. Problem ten widać szczególnie segmencie układów hamulcowych.
Można odnieść wrażenie, że wojewódzkie inspekcje handlowe nie bardzo potrafią poruszać się w gąszczu rozmaitych regulacji i realizują wytyczne z centrali, które również nie są dostosowane do realiów.
Co stare, co nowe
Problemy pojawiają się już choćby, w wydawałoby się najbardziej oczywistej kwestii, czyli sprawdzeniu, czy podmiot wprowadzający dany towar na rynek dysponuje świadectwem jego homologacji, potwierdzającym, że produkt spełnia normy bezpieczeństwa i ochrony środowiska.
Zdarza się np., że inspektorzy kwestionują świadectwo homologacji typu R-90, domagając się okazania świadectwa homologacji typu EKG-ONZ R-90, nie mając świadomości, że to jedno i to samo. R-90 to bowiem nic innego jak Regulamin nr 90 Europejskiej Komisji Gospodarczej ONZ.
Takie, przyznajmy, dość kuriozalne sytuacje, dają się szybko wyjaśnić. Gorzej natomiast, kiedy mamy do czynienia z interpretowaniem przepisów. Tu zaczynają się schody.
Ujmując rzecz w największym skrócie, wymagania homologacyjne dotyczące okładzin hamulcowych określone są wymaganiami Regulaminu nr 90 EKG-ONZ, który zaczął obowiązywać w 1998 roku na mocy dyrektywy Komisji Europejskiej. Do tego czasu obowiązywały wymagania określone w dyrektywie Rady Wspólnot Europejskich 71/320/EWG z 1971 roku. Dyrektywa KE z 1998 roku zawiera jednak przepis, który mówi, że wolno sprzedawać elementy nie mające homologacji R-90, jeśli są one przeznaczone do tych pojazdów, dla których homologacji udzielono przed wejściem w życie dyrektywy 98/12/WE, a o ile części te spełniają wymagania dyrektywy z 1971 roku.
Sprawa wydaje się zatem oczywista. Jeśli np. klocek hamulcowy przeznaczony jest do samochodu produkowanego od 1997 do 2003 roku, to nie musi mieć numeru homologacji R-90. Niestety tę klarowną pod względem prawnym sytuację mąci nasz krajowy przepis zawarty w Ustawie Prawo o Ruchu Drogowym, który mówi, że nowy typ części, który ma być wprowadzony do obrotu, powinien spełniać wymagania techniczne określone w przepisach ustawy, a więc w przypadku okładzin hamulcowych musi mieć homologację R-90.
Tu przechodzimy do sedna sprawy. Wydawałoby się oczywiste, że termin „nowy typ części” odnosi się do części skonstruowanej i wprowadzonej do obrotu po wprowadzeniu w życie obowiązującej ustawy Prawo o Ruchu Drogowym. Tymczasem Inspekcja Handlowa stosuje swoją własną interpretację, wedle której nie ma znaczenia, kiedy dana część została skonstruowana i wprowadzona na europejski rynek, natomiast ważna jest data wprowadzenia produktu na rynek polski.
Różne numery
Kolejnym problemem, który wyszedł „w praniu”, czyli podczas kontroli Inspekcji Handlowej, jest brak na opakowaniu takiego samego numeru handlowego produktu, jaki widnieje na świadectwie homologacji. Wszystko bierze się stąd, że nominalny producent np. klocków, kupuje towar w niezależnej fabryce (uzupełniając w ten sposób swój asortyment), a następnie opatruje ów towar własnym numerem katalogowym. Oczywiście nie ma najmniejszego problemu, by rozstrzygnąć, czy dana część ma homologację. Numer wpisany do świadectwa homologacyjnego widnieje bowiem na samym klocku. Dla inspekcji ważne jest jednak to, co napisane jest na pudełku. Warto zatem postawić sprawę z głowy na nogi, by to nie przedsiębiorca musiał wykazywać, że jakiś wymóg jest wzięty z sufitu, ale by to Inspekcja Handlowa miała obowiązek przedstawić konkretny przepis, na mocy którego domaga się od przedsiębiorcy spełnienia określonych wymagań.
Inspekcjo, bądź sojusznikiem
Takich biurokratycznych, nie służących niczemu sensownemu przeszkód, przez które zmuszeni są skakać przedsiębiorcy działający w segmencie niezależnego rynku motoryzacyjnego, jest więcej. Toczenie jałowych sporów z Inspekcją Handlową naraża te firmy na straty, ogranicza prawo konsumentów do wolnego wyboru, wreszcie niepotrzebnie angażuje samych inspektorów, którzy swój cenny czas mogliby wykorzystać na działania, jakie mogłyby przynieść rynkowi więcej korzyści.
– „Nasze środowisko od dawna postuluje konieczność prowadzenia przez Inspekcję Handlową regularnych i energicznych kontroli, których celem jest wyeliminowanie z rynku towaru, który wprowadzany jest niezgodnie z przepisami." – mówi Alfred Franke, prezes Stowarzyszenia Dystrybutorów i Producentów Części Motoryzacyjnych. – „Nie może jednak to wyglądać w ten sposób, że działania inspekcji, zamiast eliminować rynkowe patologie, przeszkadzają legalnym firmom w pracy. Absurd tej sytuacji polega na tym, że pokątni handlarze, sprzedający części bez homologacji, niewiadomego pochodzenia, używane i to te, które mają wpływ na bezpieczeństwo w ruchu drogowym, itd., zwijają na chwilę z „giełd” swoje kramiki, zanim kontrolerzy do nich dotrą, natomiast poważne firmy handlowe, wypełniające wobec państwa wszystkie zobowiązania, muszą tracić czas i środki, np. z powodu niejasności dotyczących interpretacji jakichś przepisów. Chcemy, by Inspekcja Handlowa nie krępowała rynku, lecz była jego sojusznikiem, stojąc na straży wolnej, lecz uczciwej konkurencji." – wyjaśnia Alfred Franke.
Komentarze