Niezależny rynek motoryzacyjny rozkwitł w Polsce, jak chyba w żadnym innym byłym kraju RWPG. Filie dystrybutorów rozlokowane są w każdym praktycznie mieście, a zamówiony towar przywożony jest bezpośrednio do warsztatu. Oferta producentów części zamiennych również wydaje się być tak szeroka, że nie powinno być żadnych problemów ze znalezieniem elementu do w miarę popularnego auta, skoro sami producenci deklarują pokrycie zapotrzebowania całego parku maszynowego w Polsce. Tymczasem rzeczywistość potrafi zaskrzeczeć, o czym zaświadczają poniższe przykłady z życia wzięte.
Przykład pierwszy – w pięcioletnim Suzuki Ignis zepsuła się klimatyzacja, ponieważ ząb czasu nadjadł był skraplacz. Wydawałoby się, że nic prostszego jak zamówić ów element u jednego z dystrybutorów. Tymczasem, niespodzianka – skraplacz do tego, nie całkiem przecież egzotycznego auta, okazał się być prawdziwym białym krukiem, na który trzeba czekać dwa tygodnie.
Przykład drugi – żona niżej podpisanego uprzejma była rozbić miskę olejową w Oplu Corsie C. Model ten, jak wiadomo jest jednym z najbardziej popularnych w swojej klasie, więc można by domniemywać, że bez żadnych problemów nowa miska będzie dostępna na rynku wtórnym. Tu zaskoczenie, bowiem jak aftermarket długi i szeroki, miski do Corsy C po prostu nie ma. Do wyboru został więc zakup tzw. oryginału (za 750 zł) u dealera lub spawanie TIG.
Chciałbym więc życzyć naszemu szybko rozwijającemu się rynkowi części zamiennych, by z katalogów i list magazynowych jak najszybciej poznikały wszystkie białe plamy.
Autor: Grzegorz Kacalski
Artykuł ukazał się w numerze 6/2008 Świata Motoryzacji
Komentarze