Z Leszkiem Kuzajem, kierowcą rajdowym, wielokrotnym mistrzem Polski, rozmawia Sławomir Górzyński
– Panie Leszku, jak to się stało, że złamał Pan sobie rękę i już po trzech tygodniach odważył się Pan tak ostro jeździć na co-drivie w Mucharzu?
– Na szczęście tylko skręciłem, a nie złamałem. Podczas mojego treningu osobistego robiłem tzw. interwał, czyli przyspieszanie i zwalnianie i podczas któregoś zrywu do sprintu zahaczyłem o coś. Byłem już mocno zmęczony i pechowo upadłem na rękę. Tak niestety czasami bywa.
– Rehabilitacja będzie długa?
– Na dzisiaj założyłem sobie blokadę na rękę, żeby jakoś to przeżyć.
– No tak, dzisiaj to chyba ze dwadzieścia razy już Pan jeździł?
– Zrobiliśmy ponad 100 km, ale nie ma tragedii, nie wyję z bólu. Za tydzień mam rajd (chodziło rajd Orlenu – przyp. red.). Muszę maksymalnie nadgonić stracony czas bez treningów.
– Tego roku chyba nie zaliczy Pan i pańska grupa do udanych? Jakie były powody, że szło Wam pod górkę?
– Ja zacząłem dobrze od wygranego rajdu, natomiast później w moim Subaru, wbrew zapowiedziom i moim oczekiwaniom, coś nie grało. Ten samochód w ogóle nie spełniał pokładanych nadziei.
– Co mu brakowało?
– Brakowało mu tak wielu rzeczy, że nie wiem, od czego zacząć. Po pierwsze jest słabszy od starszego modelu; po drugie ma awaryjne, źle skonstruowane tylne zawieszenie i cały czas jest problem ze źle pracującymi amortyzatorami. Poza tym odniosłem dość poważną kontuzję kręgosłupa na testach w Belgii: miałem tam wypadek i od tego momentu zaczęły się moje problemy ze zdrowiem. Ale jak się jeździ zawodowo samochodem rajdowym, to choroba kręgosłupa jest chorobą zawodową. A gdy czasami człowiek zatrzymuje się na… murze, ciężko nie liczyć się z takimi konsekwencjami. Zbagatelizowałem na początku pierwsze objawy złego samopoczucia i pojechałem na jeszcze jeden rajd, no i… przestałem chodzić na jedną nogę – tak silny był ucisk na rdzeń kręgowy.
– Groziła Panu poważna interwencja chirurgiczna?
– Na szczęście aż tak źle nie było. Skorzystałem z pomocy Michała Sołowowa, który organizował mi opiekę medyczną. Okazało się, że półtoramiesięczna rehabilitacja przyniosła pożądane efekty i obyło się bez interwencji chirurgów. Co do Sebastiana Frycza i Jacka Rathe…
– No właśnie, oni też mieli pecha… Spalili dwa auta.
– O ile ubiegły rok był udany, to w tym, niestety, wszystko obróciło się przeciw nam. Przez czternaście rajdów Sebastian nie uszkodził samochodu, a w tym roku udało mu się spalić dwa auta. Jest to śmiech przez łzy, bo tak naprawdę straciliśmy dwa samochody, przy tym dość pokaźną kwotę pieniędzy, na dodatek Sebastian tak przyrżnął w drzewo przy prędkości stu kilometrów na godzinę…
– …a Jacek chyba też…
– … tak więc obydwaj zapłacili wysoką cenę. Skutki takich przeciążeń ciągną się miesiącami i to niestety nie jest tak, że jesteśmy… ze stali i tak bardzo plastyczni. Jeden, dwa, trzy wypadki i później zaczyna się odczuwać wewnątrz skutki przemieszczeń organów i kośćca. Taki jest ten sport. Przez parę lat może wszystko układać się pomyślnie, natomiast później są ciemne strony tego sportu, które trzeba przeżyć. No cóż, ja w tej chwili wracam, muszę wspomóc zespół. To dla mnie dobra wiadomość.
– Ale to już koniec sezonu. Czy warto ryzykować?
– Są jeszcze dwa rajdy. Dzisiejsze jazdy dały mi wiarę w siebie – myślę, że jestem w lepszej formie, niż przed. A może to kwestia odpoczynku od rajdów. Kiedy wróci Sebastian, tego nie wiem, bo to w tej chwili bardziej pytanie do lekarzy. Mam nadzieję, że uda mu się – mimo wszystko – wrócić jeszcze w tym roku i wystartować. Ale tak naprawdę dobrego zawodnika poznaje się w tych trudnych momentach, jak je przezwycięża. Kiedy spada się, cały czas jest się kopanym, to trzeba się podnieść i stanąć do walki, i najlepiej tę walkę wygrać. Sądzę, że przed nami będzie jeszcze wiele przyjemnych chwil.
– Myślicie już o przyszłym roku?
– Tak. Co prawda ja jestem myślami jeszcze w tym roku, mam wiele do nadrobienia. Wprawdzie wielkiej roli już nie odegram – mam do tyłu udział w czterech rajdach. Natomiast nie ukrywam, że w tych dwóch ostatnich chciałbym pokazać się z jak najlepszej strony. Wreszcie mam wymarzony, cudowny samochód, Peugaot 207, który jest obecnie najlepszym na świecie narzędziem w rajdach samochodowych. Tak więc spróbuję dać z siebie wszystko, stanąć na mecie i osiągnąć najlepszy wynik. Wierzę, że jestem w stanie wygrać, ale nie będzie to łatwe – tym bardziej więc motywujące.
– Czy w klasyfikacji indywidualnej wygrana tych dwóch ostatnich rajdów coś Panu da?
– To zależy od kolegów, od tych, którzy mają więcej punktów i jechali we wszystkich rajdach, jak uplasują się na końcu sezonu. Nawet nie koncentruję się na wyniku w Mistrzostwach Polski. Dla mnie najważniejsze jest dodanie sobie wiary i pozytywnego aspektu dla zespołu na przyszłość; kładę nacisk na moją postawę.
– Na jakich oponach jeździ Pan obecnie?
– Oczywiście na oponach BF Goodrich.
– Czy to jest jedyna marka stosowana w całym rajdzie Polski?
– Nie, można korzystać z wielu marek, natomiast zwłaszcza na asfalcie – liczy się tylko BF; Pirelli jest trochę słabszy. Natomiast reszta firm produkujących takie opony do rajdowych samochodów jest daleko w tyle. Traci się sekundę na kilometrze, czasami więcej, a to jest przepaść. Opona jest bardzo istotnym elementem, jak gdyby przełożeniem tego właściwego zawieszenia mocy trakcji i tym, czym może się podeprzeć kierowca.
– Bezpieczeństwa też…
– To prawda.
– Jak często wymieniacie komplet opon podczas rajdu?
– Praktycznie co pętlę. Pętla ma zazwyczaj trzy, cztery odcinki specjalne, w zależności od długości, ale jest to jakieś 40-60 km.
– Czyli musicie zmienić przynajmniej cztery komplety opon?
– Tak. Samochód S2000 zużywa znacznie mniej opon, niż samochód grupy N, który ma wyższą wagę i inną konstrukcję zawieszenia. Poza tym wiele rozwiązań jest żywcem wzięte z samochodu WRC.
– Czy sport rajdowy mocno się różni od F1?
– To są dwa różne światy. F1 rządzi się swoimi prawami. Kierowca jedynki potrafi osiągnąć wielkie prędkości. Na każdym metrze drogi wysupłać sekundę, zwłaszcza w hamowaniach na zakręcie. Ich nazwa – bolidy – oddaje, że to zupełnie inna konstrukcja, stworzona tylko do wyścigów na torach. Natomiast same wyścigi są o wiele prostsze. Rajdy to niewątpliwie najtrudniejsza dyscyplina ze wszystkich sportów motorowych, bo wymaga od kierowców poruszania się po różnych nawierzchniach – począwszy od asfaltowych, poprzez szutrowe, zaśnieżone, po bardzo dziurawe, z naniesionym piaskiem. W trakcie rajdu nie ma takiej sytuacji, że zaczyna padać deszcz, więc zjeżdżamy, by zmienić opony. Jedziemy dalej na tym, co jest założone. W tym m.in. objawia się złożoność rajdów. Nasze tory nie są oddzielone barierami i trzeba się wykazać dużą improwizacją w jeżdżeniu i przewidywaniu techniki jazdy. Mimo że teoria jazdy jest ta sama, to jednak różni się od sposobu jazdy wyścigowej, wymaga radzenia sobie w warunkach ekstremalnych, bardzo nagłych, zaskakujących, gdzie trzeba reagować błyskawicznie, niejednokrotnie przejeżdżając zakręty z naniesionym piaskiem, błotem; trzeba umieć kontrolować samochód. W wyścigach formuły wygląda to inaczej. W rajdach trzeba wyjść z poślizgu w sposób bezpieczny…
– A jak ocenia Pan Roberta Kubicę?
– Myślę, że jest to świetny kierowca o dużym temperamencie, bardzo regularny, pochłaniający mało energii. To jest bardzo dobry kierowca, popełniający mało błędów. Zobaczymy, jaki podpisze kontakt, gdzie się znajdzie. Ja uważam, że sam fakt, iż jest w Formule 1 to już wielki sukces. I to, że jeździ w BMW to też wielki sukces. Gdyby jeździł w gorszym zespole, nie miałby szans, by dostać się na podium Formuły 1. Jego recenzje są bardzo pozytywne, ale musimy nie zapominać, że tym światem rządzą układy, pieniądze i ciężko się spodziewać, że w niemieckim zespole, Polak będzie gwiazdą numer 1 (R.Kubica przedłużył kontrakt o kolejny rok – przyp. red.).
– Ale przecież jest lepszy od Heidfelda, częściej na mecie jest przed nim.
– Oczywiście, wszystkich nas to boli. Ale jest jak jest.
– No właśnie. Długo się jeździ w tego typu rajdach, w których Pan startuje? Do jakiego okresu życia można uprawiać ten sport?
– Nie ma jakiejś bariery.
– Od czego to zależy: od siły fizycznej, psychiki, ogólnego przygotowania, sprzętu?
– Świat całego motosportu bardzo się zmienił. U większości zawodników widać postęp pracy nad ciałem i umysłem, nie tylko nad stanem fizycznym. I myślę, że prowadząc odpowiedni trening tę barierę można przesunąć do 45-46 lat. Zresztą najlepszym przykładem tego był Carlos Sainz. Właśnie w tym wieku się wycofał, a mógł jeszcze dalej jeździć i wygrywać z najlepszymi.
– A co potem?
– Wielokrotnie się zastanawiałem czy już nie odejść. Ale po tych myślach pokarało mnie dyspensą od kilku rajdów i zmieniłem zdanie. Nie potrafię bez tego żyć. Nie wiem, do kiedy będę jeździł. Pewnie dotąd, dopóki będę mógł znaleźć firmy, które mnie sfinansują. Ja to po prostu kocham i dzisiaj, mając w teamie dwadzieścia kilka osób, nie do końca sprawną rękę i w dalszym ciągu bolący kręgosłup, mogłem z uśmiechem wsiąść do auta i odkryć, że nadal zupełnie dobrze jeżdżę.
– Tak, Pan to lubi!
– Bezsprzecznie. To było dla mnie jak Boże Narodzenie, że mogłem znowu usiąść za kierownicą. Tak się cieszę, oceniając moją dzisiejszą postawę na trasie, że jest tak dobrze. Zawsze się boję po kilkumiesięcznej przerwie czy potrafię wysupłać siły, wykorzystać całą drogę, by jechać szybko. Ten odcinek testowałem wielokrotnie i dzisiejsze wyniki były najlepsze ze wszystkich, jakie tu osiągnąłem. Jednym słowem muszę czasami zrobić sobie wakacje.
– Czym są dla Pana rajdy: pasją, hobby czy zawodowstwem?
– Zawsze marzyłem, żeby jeździć. Zacząłem jako młody chłopak. Oczywiście początki były trudne, bo sam musiałem zarabiać na wszystko w wieku kilkunastu lat, kiedy kupienie dwóch opon do malucha było cudem. Ale wyrobiłem w sobie tyle zaparcia, hartu ducha, że mogłem wybrać właściwą drogę. Niestety później ożeniłem się i miałem zakaz startu w rajdach, co respektowałem przez parę lat. Nie wytrzymałem. Pękło to wszystko. Nawet zastanawiałem się, czy już nie jest za późno na starty, by wrócić, ale mimo wszystko podjąłem tę decyzję i nie żałuję. Sądzę, że Bóg mnie stworzył po to, bym mógł jeździć w rajdach, bo ja czerpię z tego wiele satysfakcji, kocham to robić, świetnie mi za to płacą, więc spełniają się wszystkie moje marzenia. A do tego jest mi przyjemnie, że ludzie lubią mnie oglądać na trasie. Może jest to mało skromne, ale po tylu latach, mając tylu kibiców, mam swój styl jazdy, lubię „przyrżnąć” samochodem, lubię przełamać zasady. Jak do tej pory udało mi się przeżyć, więc myślę, że stać mnie na to, by jeździć – jak do niedawna – na najwyższym poziomie, przysporzyć ludziom wiele radości, a konkurencji wiele problemów. Ja w tej chwili mam wszystko, co jest mi potrzebne: wolę, chęć, siły, świeżość, potężną ambicję i …
– … chyba fajny zespół?
– Na pewno – chce mi się z nimi pracować. Jakiś czas temu już mi się nie chciało, bo jeżdżąc po dwadzieścia rajdów w roku, byłem przemielony. Natomiast teraz, gdy mnie pokarało, że narzekałem, gdy wiem, jak mi tego brakuje, nie chcę tego zamieniać, czekam na każdy kilometr, na rywalizację, na starty. Chcę dawać z siebie wszystko, a tu jestem jak gdyby do tego zmuszony. I to jest fajne, ponieważ jeśli można przejechać każdy zakręt z prędkością w granicy możliwości, to przy zmianie ustawienia samochodu i jeszcze lepszej percepcji można tam być zawsze o parę sekund szybszym. To jest fantastyczne w tym sporcie. Co prawda wszystkie rzeczy w tych samochodach przemykają szybko. Ci wszyscy, którzy dzisiaj jeździli, nie wiem czy pan też jeździł?
– Tak.
– Nie jestem w stanie wszystkich po kolei zapamiętać. Myślę, że może pan sam powiedzieć, jak to się odbywa, jak to wygląda. Trzeba reagować w wielu miejscach precyzyjnie, intuicyjnie, nie ma czasu na przemyślenia.
– To fakt, nie ma na to czasu…
– I to jest fajne. Ponieważ ja dzisiejszy czas poświęciłem także jako pracę dla siebie, oczywiście biorąc pod uwagę bezpieczeństwo swoich ludzi, ale myślę, że zbliżyłem się to takich granic, by potraktować dzisiejszy dzień jako lekcję dla siebie, dać sobie wiarę w siebie. Myślę, że ta wiara nie zaniknęła, ale każdy sportowiec, każdy kierowca czy człowiek, który chce coś osiągnąć, sprawdza, czy idzie w dobrym kierunku. Wykonaliśmy wspólnie kawałek dobrej roboty.
– Dla wszystkich, dla całego zespołu?
– Tak. Z rozmów, które przeprowadziłem z kolegami, wszyscy mają podobne wrażenia. Udało mi się zbudować właściwe emocje, podnieść adrenalinę…
– Nie da się ukryć! Ten co-drive to była duża adrenalina…
– … a dla mnie był to kolejny moment wytyczania celów, przezwyciężania własnych słabości, panowania nad pojazdem.
– Nie odpowiedział mi Pan na pytanie, co będzie Pan robił, gdy już zrezygnuje z wyczynowego uprawiania sportu?
– Absolutnie nie wiem, co będę robił. Przez wiele lat pracowałem dla firmy Porsche, z którą
się rozstałem, i był to mój wybór. Odszedłem z tamtej firmy, bo zaczęło wiać nudą, nastąpiła pewna stagnacja, a ja nigdy nie chcę stać w miejscu. I udało mi się znaleźć na rynku pewną lukę, która jest związana z samochodami ekskluzywnymi, ale przede wszystkim sportowymi, jak Lamborghini, Bentley, Ferrari, być może Aston Martin. Wybrałem kierunek, w którym chciałbym pozostać, móc rozwijać się w sprzedaży tych samochodów, a przede wszystkim stworzyć serwis dla tych marek na poziomie, o jakim do tej pory można pomarzyć. Mam kilkunastoletnie doświadczenie w przy- gotowaniu samochodów rajdowych do startu, ustawiam cały mój serwis, wszystkie procedury, czynności i jakość pracy. To dorobek wyniesiony z zagranicznych zespołów, w których startowałem wiele lat. Myślę, że jeśli przeniosę te standardy do obsługi luksusowych samochodów, to uzyskam najwyższy poziom światowy, niejednokrotnie wyższy, niż obecnie jest serwowany na zagranicznych stacjach obsługi tych ekskluzywnych marek. Myślę, że to jest mój kierunek, bo wszystkie te samochody dają mi satysfakcję po sposobie, w jakim jeżdżą. Takie wyszukane, najbardziej wysmakowane technologicznie urządzenia do jeżdżenia, układy zawieszenia, hamulce, to coś więcej, o wiele klas wyższe, niż możemy dostać w samochodach użytkowych. I to jest naprawdę dla mnie coś wyjątkowego, z taką technologią pracuję w motosporcie.
– Czy oprócz motoryzacji ma Pan jakieś inne hobby?
– Nie, jestem „zboczony” na motoryzację na poziomie motosportów. Niejednokrotnie ktoś mnie pyta czy mam jakieś hobby i powiem szczerze – nie mam. Nie lubię uprawiać kwiatów, owszem, jeżdżę na rowerze, dużo biegam, różne rzeczy robię, ale, jeśli to jest hobby – to jest to jednocześnie moja praca. To są czynności, które muszę wykonać. Owszem, sprawiają mi przyjemność. Lubię wysiłek fizyczny i związane z nim zmęczenie. Inaczej: moja praca jest moim hobby.
– Jednocześnie jest to sposób, by się wyluzować, dowartościować?
– U mnie nie jest tak – praca, praca, praca, a potem jakieś hobby, by się wyluzować. Absolutnie cała moja praca jest moim hobby i jest to stan, który mi odpowiada.
– I daje satysfakcję.
– Oczywiście.
Wywiad ukazał się w numerze 9 (58)/2008 Przeglądu Oponiarskiego
Komentarze